365 dni film - wrażenia

Jaki jest film 365 dni?

Dokładnie wczoraj pojawił się na Netflixie film 365 dni na podstawie książki o tym samym tytule, autorstwa Blanki Lipińskiej. Po przeczytaniu książki i moim bardzo negatywnym odbiorze (chętnych na opinię zapraszam TU) wiedziałam, że nie pójdę na ten film do kina. Tak więc z ciekawości, jaki to twór powstał na podstawie tak słabej książki, włączyłam film z chłopakiem. No cóż... chłopak odpadł po 30-stu minutach, więc musiałam go dokończyć sama :)

UWAGA: Post będzie zawierał omówienie filmu, więc ostrzeżenie dla tych, którzy nie chcą spojlerów. Ponadto całość to jedynie moje wrażenia. 

Na samym początku powitała mnie całkiem fajna scena. Rodzinka mafijna, jakiś tam biznesik, Massimo z boku spaceruje i czeka, aż będzie mógł iść do domu. W tym wszystkim piękna sceneria, woda w tle, fajny zameczek. To zaczęło kusić mnie tym, że film może być dobry! Aż chwilę później kierujemy się do sceny, która rozwaliła system w książce. Nieszczęsna stewardessa i fellatio. Tym razem scena ni jak nie zrobiła się lepsza, a powiedziałabym, że poleciało w drugą stronę. Michele wczuł się (czy może musiał to zrobić?) w rolę trochę za bardzo. Miny, jakie tam powstały były tak erotyczne, że aż śmieszne. Powiedziałabym, że podobną wyobraźnią kierują się nastoletnie celebrytki na Instagramie, kiedy robią sobie selfie. Przez pewien moment po jego mimice nie byłam pewna, czy ta pani robi mu  dobrze, czy jednak go mocno wkur*ia. Hitem dla mnie był moment, w którym aktor na finiszu liże niemalże sufit samolotu (co prawda górne szafki), ale aż parsknęłam. Dla niedowiarków uroczy screen. #HOT
Może by tak u mnie przed świętami posprzątał?


Jakieś kolejne 10 minut oglądało się z powrotem dobrze. Laura przylatuje na wakacje, ma urodziny, imprezuje, na chwilę wpada na Massimo. Wszystko leci tak, jak w książce. Mamy ładne wdzianka, szampany i palmy. Aż docieramy do sceny, kiedy główni bohaterowie pierwszy raz się tak naprawdę poznają. Znajdziecie tu w sumie ten sam paradoks, co w książce, tyle, że na ekranie wygląda to jeszcze jakoś bardziej idiotycznie. On jej tłumaczy, że jest jego Panią, ona chce uciekać (swoją drogą wolno biega w tych koturnach, ale i tak dzielnie podejmuje ze 3 próby, które nic ciekawego do filmu nie wnoszą). No i w zasadzie następuje jakże mistrzowska scena, kiedy Wielki Massimo oznajmia, że "nic nie zrobi bez jej zgody". No tak, ręka na cycu, noga między udami,  ona niby przerażona, a miota się z rozkoszy jak ryba na piachu.


Jeśli już mówimy o dotykaniu i seksie, to tak od połowy filmu całość zamienia się w mini porno w wersji kinowej. O ile początek mogłabym gdzieś tam zaakceptować, historia się toczy, łzy się leją ze śmiechu, o tyle druga połowa dobiła mnie totalnie. Pierwsze zbliżenie tych dwojga na ekranie trwa co najmniej kilka minut. W łóżku, na łodzi, w łazience, na leżąco, pod ścianą... sklejka niczym najlepsze urywki reklam Redtuba. Nie ukrywam, jest na co popatrzeć, gdyż Michele Morrone może pochwalić się całkiem fajnym ciałkiem, ale do rzeczy. 


Scena łazienkowa - że tak to ładnie nazwę, zapewniła Annie Siekluckiej opinię "aktorki jednej miny". To znaczy... nie tylko ta scena, ale tutaj najmocniej przewracałam oczami patrząc na to, co się wyprawia w tej (docelowo) namiętnej scenie. Widziałam gdzieś pogłoski na temat tego, że ta Pani nie miała dużego doświadczenia w tym temacie, że miała problem z tymi scenami. Tak więc tu jest potwierdzenie. Dla mnie wyglądało to jakby miotała się jak szatan, udając, że jest jej przyjemnie. Zdecydowanie zrobiono z tego scenę "łatkę". On ją przeważnie zakrywa, wie co robi, stanowi pocieszający kąsek dla kobiet. W sumie racja, że większość z nas odruchowo spojrzy na faceta, więc niektórzy mogli dać się nabrać na wątpliwy romantyzm tego momentu. 


"Zerżnę cię tak, że twój krzyk usłyszą w Warszawie"
Wisienek na torcie jest tutaj wiele, ale ten moment też "zasługuje" na szczególne wyróżnienie. Teksty w niektórych momentach filmu sprawiały, że żal było nie parsknąć. Co prawda jestem z Kielc, to do Warszawy mam jakieś 170 kilometrów, ale myślę, że mój śmiech na bank słyszeli chociaż w Radomiu. Mam wrażenie, że duża część dialogów została na maksa spłycona. Nie wiem, czy jest to zależne od dopasowania filmu pod "prostego odbiorcę" czy raczej uproszczenie aktorom języka angielskiego. A skoro o języku mowa...


Polscy aktorzy nie popisali się swoimi umiejętnościami w tym temacie. Nie będę tu robić z siebie wielkiego znawcy, czy eksperta w wypowiadaniu się po angielsku, no ale jak już kręcić film, to chyba wypadałoby się postarać. W niektórych momentach słowa są tak bełkotliwe, że zerkałam panicznie na polskie napisy zastanawiając się, czy to ja nie umiem tego języka na poziomie gimnazjalnym, czy to nawet nie brzmiało jak słowo, którego się domyślałam. Tego nie dało się słuchać. Na ogół zdarzy mi się oglądać już seriale czy filmy w oryginale, po angielsku. Przepaść w wypowiedzi jest ogromna. Ale angielski jak angielski. Byłam w szoku, kiedy Laura rozmawia ze swoim pierwszym chłopakiem (tu grał Mateusz Łasowski), a ja przestałam rozumieć po polsku. Niektóre wypowiedzi brzmiały niczym kluski w buzi, a ja musiałam wsłuchiwać się w wypowiedzi. Już chyba wolę jednak te proste zdania z inglisza (Anna, de first and łan lof of Massimo). Swoją drogą sceny z Olgą niezwykle mnie denerwowały. Alkoholizm, głupie żarty i imprezowanie na pokaz. Sama postać przyjaciółki poległa w moich oczach, kiedy najlepszą reakcją na Laurę pod lotniskiem było radosne "ja jebe". 


Detale w filmie nie były aż tak nachalne jak w książce, co w zasadzie było na plus. Co prawda Massimo zwraca Laurze uwagę, że na pięć dni wakacji spakowała dużo par butów, ale następnego dnia Laura na zakupy idzie w swoich starych koturnach (drugi raz na nogach to wiecie, #skandal). O ile "zagraniczne" zakupy odbyły się bez jakiś metek, o tyle na zakupach w Polsce bardzo mocno podkreślono sklep Moliera2. Kreacje w filmie dobrane są dość fajnie, więc miło się to oglądało. Jedynie śmieszył mnie trochę paradoks "szykowania się". Laura zjawia się wystrojona i dopieszczona na kolacji pod domem Massimo, ale na szykownym balu nie ma nawet żadnej fryzury (patrz fotka wyżej). W sumie rozpuszczone i potargane włosy ma przez większość filmu: jak ją porywają, jak leży w łóżku, jak wrzeszczy na mafioza. Nie oczekiwałabym od razu jakiś wyszukanych koków, ale no wiecie, bal  raczej rządzi się jakimiś prawami :D 


To nie tak, że całkiem "jadę" po tym filmie. Raczej mocno neguję fabułę filmu (co ma sens, skoro fabuła książki jest według mnie tragiczna) oraz paradoksy poszczególnych scen. Z pewnością największym ratunkiem tego filmu jest Michele. Dobrze wpasował się do roli, choć z tymi minami mogli mu już darować. Podoba mi się techniczne wykonanie filmu: perspektywy, zabawa światłem, cudowne scenerie w tle. Uważam, że film jako film jest bardzo dobry. Tyle, że film jako cały twór (jako historia) to jednak pożal się Boże. 


W ogólnym ujęciu, po obejrzeniu całości, bardzo się cieszę, że nie wybrałam się do kina. Najnormalniej w świecie, szkoda byłoby mi pieniędzy. Teraz już jestem pewna, że wyszłabym stamtąd rozczarowana. W filmie zobaczycie scenę, jak Laura jest świadkiem zabójstwa dokonanego przez Massimo. Z bólem serca muszę Wam powiedzieć, że nawet na chwilę nie pokazali, na jaką kostkę zmienił Massimo ten pechowy chodnik. No i Laura tak jakby mniej piła, gdyż albo brakło im na planie Moeta, albo czasu na wciśnięcie tego pod wszystkie te sceny seksu. 


W zasadzie to film jest w większości jak książka, czyli bardzo słaby. Z jedyną różnicą, że Massimo dostaje nowe teksty w stylu seks z Sycylii aż po Warszawę, a sama Lipińska pojawia się w filmie niczym Stan Lee w produkcjach Marvela. Tyle, że prawie robi dużą różnicę, a ta mała scenka to jak dla mnie na siłę głaskanie samego siebie po głowie. Znajdziecie tutaj dużo przymierzania sukienek, imprezowania i seksu. ACH NO TAK! Gdzieś tam jeszcze ten niby główny wątek w tle, czyli mafia. A mafii tu było tyle, co kot napłakał. Mam wrażenie, że ta historia dla kogoś, kto nie czytał książki jest pusta. Sam film nie prezentuje sobą nic (mój chłop był zniesmaczony i zanudzony, choć w sumie na gołe cyce też mógł popatrzeć). Według mnie ekranizacja to takie porno dla czytelniczek książki, nie tyle ucieleśnienie ich marzeń, co samorealizowanie marzeń autorki. Nie da się ukryć, że Lipińska osiągnęła sukces. Jakiś... sukces, bo ja takie wytwory nie do końca kupuję ;)

9 komentarzy:

  1. W punkt. Film to reżyserska klapa, niestety. Zdjęcia ładne, muzyka też ale kupy się wszystko nie trzyma. To mógł być fajny obraz do oglądania, lecz przez wtracanie się samej Blanki w reżyserię, mamy taki efekt jak jest....

    OdpowiedzUsuń
  2. Skazani na czytanie2.04.2020, 19:45

    Ten film wygląda, jakby z każdego rozdziału zabrali najciekawsze momenty, a później zabrakło czasu, więc nie dodali najważniejszych wątków

    OdpowiedzUsuń
  3. Sama jest na świeżo po obejrzeniu filmu. Mnie z kolei początek nie spodobał się Sceny przy urodzinach Laury w miarę, a reszta słabo.

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajna recenzja, choć i tak jestem zdziwiona Twoją pozytywną oceną.
    Miałam podobne podejście co do tego, że nie pójdę do kina - a gdyby do tego doszło, byłbym zła, że wydałam chajs na taką kupę (przepraszam za słownictwo).
    Zacznę od tego, że mnie pierwsza część książki się podobała (dużo możliwe, że tylko dlatego, iż byłam w ciąży, mój mózg był bardzo osłabiony, siedziałam na plaży i bardzo się nudziłam... ;-) ) stąd też odniosę się bardziej do filmu, który w mojej ocenie nie miał ŻADNEJ treści!
    Nic tylko sceny ze sklepów, sex, krajobraz.
    Dialogi tak proste, że miałam wrażenie, że pisała je dziewczynka z podstawówki znająca kilka przekleństw.
    Sceny tak pourywane, że gdyby nie fakt, że czytałam książkę nie wiedziała bym o co chodzi.
    Czytając recenzje po premierze mówiłam, ahh ale się czepiają, jejciu co się tak nagle ludzie oburzają, co to za szum - film jak film. Nawet zdarzało mi się bronić, podczas dyskusji z mężem...
    Teraz już wiem, choć ja nadal nie dopatruje się w nim aby akcja "me too" mogłoby się zainteresować treścią (opss pardon, tu nie ma treści!).
    Co do gry aktorskiej to "uratowały" ten film dwie osoby: Magda Lamparska (Olga) - tak teksty słabe, ale widać warsztat, widać że już gdzieś grała, obycie przed kamerą; oraz szanownych Pan Bronisław Wrocławski (Mario) - nie wiem czy zna włoski, ale CZAPKI Z GŁÓW �� szacunek! Reszta to jakaś tragedia.
    Michele Morrone (Massimo) zagrał jakoś tak.... Za dużo uśmiechu i miłych odruchów jak na szefa mafii. I nie czułam go totalnie, choć oczami wyobraźni podczas czytania wydziałam jego podobiznę.
    Nie nazwę tego filmu gniotem roku, ale w życiu go nikomu nie polecę.
    A na koniec odniesienie do słynnego Greya, do którego jest z resztą porównywanym - Grey lepszy, tam była treść, coś się działo i nie czytając książki rozumiałaś film.
    Dziękuję i dobranoc.
    Pozdrawiam Floł :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. :D Powiem tak, miałam wybrać się na ten film do kina, ale jakoś sezon oscarowy mnie bardziej pochłonął. I w sumie to się cieszę, bo wczoraj po obejrzeniu tego filmu byłam nim po prostu ... zażenowana. Gdzie tam był montażysta ? Gdzie w ogóle reżyser ? Praca kamery obiecująca jedynie na początku. Gdyby cały film był jak te sceny na początku, to na pewno byłoby nieco lepiej.
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  6. Z czystej ciekawości obejrzałam ten film. I chyba przez to, że nie oczekiwałam wyżyn kinematografii to nie jestem mocno rozczarowana, a raczej rozbawiona. Plusem całego filmu są zdecydowanie zdjęcia i muzyka i w sumie pan Massimo. Natomiast gra aktorska Siekluckiej jest faktycznie średniawa. Śmieszyło mnie natomiast, że w całym tym filmie zagrali raptem 3 włochów (Massimo, jakiś zdrajca i Stefano Terracino, o którego występie dowiedziałam się tylko przez filmweb xD). A co do głaskania siebie po głowię przez panią Blankę, wybuchnęłam śmiechem kiedy na stole przyjaciółki Laury zobaczyłam 2 cz. jej książki. Całość uważam za słaby film, ale chyba są jeszcze gorsze.

    OdpowiedzUsuń
  7. Książkę czytałam i pamiętam, że podeszłam do niej na lajcie, bez oczekiwań i dzięki temu dobrze się bawiłam przy lekturze. Przy filmie znów tyle szumu, nie miałam okazji pójść do kina, bo zostałam mamą i owszem, teraz jest na Netfliksie, ale powiem szczerze, że chyba boję się go oglądać xD

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie czytałam książki, filmu też nie oglądałam... więc powstrzymam się od komentowania całego tego medialnego szumu i ogólnie tego zjawiska, bo szkoda mi słów :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Jestem masochistką, bo przeczytałam dwie części książki, trzecią też przeczytam i film w końcu obejrzę, ale muszę trafić w jakiś gorszy dzień, w którym będzie mi wszystko jedno :D. Podoba mi się twoja recenzja i muszę się chwilowo zgodzić z jednym - do kina absolutnie bym na to nie poszła :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Copyright © 2014 Iskierka czyta , Blogger